Ten serial lubi bawić się łamaniem „zasad” scenopisarskich… zacznijmy więc od końca. Do siedzącej na przystanku spóźnionego (symbolika?) autobusu trzydziestokilkulatki – głównej aktorki, scenarzystki, reżyserki i producentki jednego z najlepiej ocenianych seriali ostatnich lat – podchodzi lis. Ona, myśląc o pewnym bojącym-się-lisów-księdzu, który właśnie złamał jej serce – mówi temu rudzielcowi: „Tam poszedł”.

Trochę dziwaczny patent na zakończenie genialnego drugiego sezonu „Fleabag”. Ale przecież bycie urokliwie dziwacznym (angielski przymiotnik „quirky” jest chyba najczęstszym określeniem tej historii wśród recenzentów) to właśnie wiodąca sekretna recepta na to, ile cudownie sprzecznych rzeczy udało się temu serialowi zmieścić na skąpej przestrzeni tych 12 odcinków.

Minęło trochę czasu, od kiedy odwiedziłem ten świat… pełny dziwnych zderzeń między ironiczną wulgarnością i nieoczekiwaną, anarchistyczną czułością – przyprawionych niepokojąco trafnymi obserwacjami o paradoksach współczesnych relacji rodzinnych i tych damsko-męskich… i ogólnie życia w tym coraz bardziej popieprzonym świecie.

Kiedy w trakcie kreatywnie dziwnych rozmów na warsztatach Canal+Series Lab powiedziałem prowadzącym i współuczestnikom, że jestem psychofanem Phoebe Waller-Bridge – widziałem, że większość koleżanek i kolegów scenarzystów westchnęła i pokiwała głowami do swoich myśli. Przypomniałem sobie teraz ten moment i to, co pewnie pojawiło się w ich głowach: „Wyluzuj stary, myślisz, że to czyni cię oryginalnym? Każdy tu jest jej psychofanem” (Co gorsza, Phoebe jest też partnerką kogoś, kogo kocham właściwie tak samo jak ją: Martina McDonagh, autora In Bruges”, oskarowych „Trzech billboardów…” i kilku moich ulubionych sztuk teatralnych z „Pillowmanem” na czele, więc, lets face it, to zauroczenie i tak nie miało najlepszych perspektyw).

Ale teraz – po tym niefortunnym wirusowym interludium, po którym, miejmy nadzieję ( i wiele na to wskazuje), branża filmowa za jakiś miesiąc wróci do normalności – skupmy się na modus operandi dzisiejszej – najbardziej chaotycznej, ale i chyba praktycznej jeśli chodzi o warsztat scenopisarski – impresji: z wszystkich rad Phoebe na temat pisania – wyciągnąłem trzy, które wydały mi się szczególnie ważne… i oparłem na nich swoje refleksje z obserwacjami, jak Phoebe zastosowała je w praktyce.

…Tylko o co chodzi z tym lisem?

 

Refleksja nr 1:  Zawsze pozostawiaj pewne rzeczy do interpretacji dla widza… Nawet jeśli wiesz, co dany element twojej historii oznacza.

…Tyle, że przecież wypadałoby jednak zacząć od trochę innego zwierzaka…

Sprytny tytuł tego serialu jest oczywiście dwuznaczny: w sensie idiomatycznym „fleabag” oznacza zaniedbaną, zdesperowaną kobietę, ale, rzecz jasna, na tym bardziej dosłownym – jest to też aluzja do pewnej serialowej świnki morskiej.

Skąd się wzięła? Ano została Fleabag podłożona przez Boo, jej najlepszą – i niestety zmarłą w bezsensownym wypadku – przyjaciółkę. Wątek tej przyjaźni (i śmierci i poczucia winy) nadaje pierwszemu sezonowi – i do pewnego stopnia drugiemu – całkiem sporo napędu.

Zaś kafejka, którą najlepsze przyjaciółki wspólnie założyły (a która jest dosłownie wytapetowana motywem świnki morskiej) to jeden z najfajniejszych symboli, jakie znam w filmie. Ponieważ w pewnym (?) sensie Fleabag jest odpowiedzialna za śmierć przyjaciółki (przespała się z jej facetem…a Boo, zresztą nie wiedząc, że to ona – chciała w najgłupszym pomyśle w historii randkowania wywołać w tymże facecie poczucie winy przez rzucenie się…pod rower…który potrącił ją tak, że skończyło się jej tragikomicznym wpadnięciem pod samochód) — można powiedzieć, że nasza droga Fleabag dosłownie pracuje w środku jednego gigantycznego wyrzutu sumienia.

Całkiem pomysłowy patent, jak torturować swego bohatera, right? Ba, w samym pilocie jest i inny bosko użyty symboliczny przedmiot tortury: spodnie. W przezabawnej scenie w przymierzalni (zakupy z Boo) – Boo krytykuje sukienkę Fleabag…bo nie zauważyła, że to ta sama, w których Fleabag przyszła do sklepu. W ramach rekompensaty,  Boo obiecuje Fleabag, że kupi jej seksowne spodnie.  Ta scena jest retrospekcją podczas feministycznego wykładu (ojciec Fleabag wypełnia lukę w ich życiu po zmarłej mamie kupując im wejścia na takie wykłady lub sesje u terapeuty) – po której do niego wracamy…i słyszymy, że jej siostra krytykuje z kolei spodnie Fleabag – i to dość symbolicznym tekstem („They dont let your fanny breathe…”).

W przeciągu chwili mieliśmy tu mały emocjonalny rollercoaster: od śmiechu do tęsknoty wymieszanej z winą…bo przecież rollercoaster ten przyprawiony jest aluzją anatomiczną, którą Fleabag prawie na pewno skojarzyła z faktem, że przespała się z facetem najlepszej przyjaciółki.

I jakby tego było mało: dosłownie chwilę później Phoebe używa tej techniki ponownie – z inną częścią garderoby (…top, który Fleabag zawinęła siostrze – też można się zastanawiać nad symboliką tego faktu w kontekście relacji między siostrami). To samo narzędzie użyte dwa razy pod rząd właściwie nie miało prawa działać. W rękach Phoebe wyszło jak najbardziej naturalna rzecz na świecie.

Rozmawiając o symbolicznych przedmiotach – grzechem byłoby nie wspomnieć o tym najdziwniejszym…

Ta wykonana przez macochę złota, bezgłowa figurka nagiej kobiety – non stop albo kradziona albo zwracana przez Fleabag –  przewija się przez oba sezony jako jeden z głównych komediowych leitmotivów. I faktycznie jest czystym złotem: i to też na dramaturgicznym poziomie.

Co symbolizuje cycata, złota kobieta pozbawiona głowy w tej historii o zagubionej wielkomiejskiej kobiecie miotającej się między hedonizmem, poczuciem winy, traceniem własnej głowy dla niewłaściwych facetów i kilkoma ciekawymi wątkami feministycznymi?

Tutaj dygresja: w pilocie Fleabag czyta w autobusie artykuł o tytule Has The Word Feminism’ Becomes Dirty?”. Tuż pod artykułem jest reklama z kobietą w seksownej bieliźnie – rozkładającą prowokacyjnie nogi. Co reklamuje? Ano kredyt hipoteczny…

Ale wracając do pytania: jako facet raczej nie mam kwalifikacji, by w to brnąć. Na pewno też nie planowałem być tą stereotypową polonistką rodem z koszmarów, która zawsze wie, co autor miał na myśli. Z drugiej strony: obiecuję spróbować.

A zatem figurka. Poznajemy ją, gdy pijana Fleabag odwiedza ojca… na chwilę wchodzi do pracowni macochy (a my możemy się zastanawiać, czy nie była to pracownia mamy Fleabag…). Macocha (w genialnej, słodko-jadowitej interpretacji Olivii Coleman) – widząc stan podpitej Fleabag – udaje troskę…przy okazji wbijając jej kilka celnych szpil (i jest w tej dyscyplinie na poziomie olimpijskim). O dialogach jeszcze będzie… więc zamiast tego kilka faktów: Fleabag kradnie figurkę na złość macosze… ale, że wiecznie brakuje jej kasy – pewnie, że będzie próbować ją sprzedać albo pozbyć w innym ratującym jej tyłek celu. Co się zresztą nigdy nie dzieje: ta figurka w fascynujący sposób zdaje się być z nią organicznie zrośnięta i zawsze do niej wraca.

Jeden z ciekawszych tematycznie momentów jej wykorzystania ma miejsce, gdy Fleabag niszczy nagrodę dla „Najlepszej kobiety w biznesie” – evencie organizowanym przez jej siostrę.  Co robi? Oczywiście zastępuje ją naszą cycatą figurką (…jej widok praktycznie przyprawia naszą siostrę o zawał).

I nasza cytata, bezgłowa figurka staje się pretekstem do pewnie najlepszego monologu „Fleabag” w wykonaniu cudownej Kristin Scott Thomas… monologu rozpiętego między jej zniesmaczeniem, czemu jest osobna nagroda dla kobiet – przez „wbudowany w kobiety ból” po menopauzę jako…wyzwolenie.

Jak wspomniałem: strategicznie stosowana technika symbolicznych przedmiotów/talizmanów może być czystym scenopisarskim złotem.

I jakby powyższe sceny to było mało – figurka posłużyła w ostatnim odcinku do kolejnego mini-złamania serca naszej bohaterce. Gdy ta bowiem zwraca „bezgłową” macosze jako prezent ślubny, dowiadujemy się (kolejna mistrzowska szpila macochy), że…była wzorowana na mamie Fleabag. Właśnie oddała więc swą „mamę” macosze – w dniu, gdy ta formalnie zabrała jej ojca.

Diaboliczne podsumowanie macochy: „So nice to have her back in the house…”. Auć.

Ale spokojnie: w ostatniej scenie okazuje się, że Fleabag znów „mamę” ukradła.

Czas chyba jednak w końcu wrócić do lisa…No właśnie. Czym jest ten lis, jeden z najzabawniejszych motywów Fleabag – komediowo straszący księdza?

I czemu właściwie lis? Znacie pewnie jedną z bardziej wariackich piosenek w historii muzyki – „What did the fox say?” Bazuje na tym, że gdyby zapytać zdecydowaną większość normalnych osób jakie właściwie dźwięki wydaje lis – rozłożą bezradnie ręce.

For the record…a takie właśnie:

Skoro już ustaliliśmy, że lis jednak mówi (?)…gdyby go spytać, co symbolizuje w „Fleabag” – co takiego mógłby nam powiedzieć?

Cóż, na tym najbardziej podstawowym poziomie – poza daniem postaci księdza urokliwie rozczulającej fobii (ale hej, dość dobrze znam kolesia, który myśli, że gołębie konspirują, by wybić mu oko…i ma rację) – ma tu pewnie symbolizować po prostu strach…mniej lub bardziej irracjonalny. A tutaj, kto wie, może jak najbardziej racjonalny: w którejś scenie zaskoczony przez nią ksiądz, podskakując na skraju zawału, mówi Fleabag: „Jezu, myślałem, że jesteś lisem”.

I przecież ma to sens – w końcu się boi, że uczucie do Fleabag zawróci go ze ścieżki powołania, która dała mu w końcu upragniony życiowy spokój. Mimo tego, jak bardzo im kibicowaliśmy – i tekstu Fleabag z pierwszej sceny drugiego sezonu, że to „love story” – jego ścieżka jest zupełnie inna.

Można by więc powiedzieć – i koncepcyjnie jestem pewien, że tak go Phoebe pomyślała: jest zbyt przewrotna, by ograniczać się do absurdu – że lis symbolizuje samą Fleabag, która widzi w nim (niewykluczone, że słusznie…nawet jeśli to koncept z gatunku science fiction) idealnego faceta, ale – sama będąc uosobieniem chaosu – pewnie zrobiłaby z jego życiem to samo. Więc…chyba jednak nie jest to taka znów love story.

I zważywszy, że w idealnym świecie/scenariuszu każda scena powinna się w jakiś przewrotny sposób odnosić do przewodniego tematu opowieści: jeśli nie miłość, to co nim jest tutaj?

O ile pierwszy sezon krążył wokół poczucia winy bohaterki (i jej kompleksów…które zresztą doprowadziły do wspomnianego poczucia winy i dalej rządzą jej życiem), to ten drugi skupia się już na fazie leczenia ran. Bo Fleabag ma przecież mnóstwo własnych obaw/lisów – wydaje się, że nie tylko ciągnie ją do niewłaściwych facetów, ale rekordowo szybko traci wszystkie najważniejsze osoby (ojca dla macochy z koszmaru i siostrę dla toksycznego szwagra). 

I nawet jeśli nie służy konwencji love story, naprawdę nie jest tu przypadkowa ta postać księdza (w chrześcijańskiej symbolice uosabiającego przecie przewodnika duchowego). Spokojnie, „Fleabag” jest zbyt zniuansowaną i ciekawą opowieścią, by być jakąś łopatologiczną alegorią katolicką…ale Phoebe na pewno miała sporo frajdy bawiąc się takim konceptem. Kluczowy dowód: plakat reklamujący drugi sezon (Fleabag i jej świnka Hilary są przedstawione jako, uhm, święte wg katolickiej ikonografii…):

Jeśli więc chodzi o leczenie ran i „moving on”, ten sezon wykazał się żelazną konsekwencją. W jego puencie nasza porąbana bohaterka zaakceptowała fakt, że jej ojciec musiał iść dalej po żałobie (mimo, że znalazł szczęście z kimś, kogo ona nie cierpi…well, life). W innym, tym razem zdecydowanie pozytywnym, przejawie tego symbolicznego przebiegu: pomogła siostrze przerwać toksyczny związek z mężem (widząc, że ta znalazła w końcu kogoś idealnego) i pomagając najbardziej znerwicowanej osobie tej historii znaleźć harmonię.

Co z nią samą? Cóż. Sama jest zbyt skomplikowana, by mieć łatwy happy end – i zresztą to, że go nie dostaje tak bardzo pasuje do tej opowieści i jej autorki.

A jeszcze bardziej pasuje do niej to, co robi w ostatnim (wspomnianym już) momencie. Gdy już faktycznie się pojawia nasz mityczny lis rodem z koszmarów księdza: Fleabag z uśmiechem wskazuje mu, gdzie poszedł nasz amant w koloratce.

„No dobra, nie będziemy razem…ale to jeszcze nie powód byś o mnie nie myślał.”

(PS. Dziś już to pominę, ale kolejny motyw do przeanalizowania to…włosy. Każdego pasjonata/praktyka scenopisarstwa zachęcam do wzięcia pod lupę przezabawnego, ale i, uhm, mega-poruszającego motywu włosów w drugim sezonie Fleabag).

  

Refleksja nr 2: Stwórz sympatycznych antagonistów i dalekich od doskonałości bohaterów… 

W mej pierwszej impresji dla Maćka o „Bożym ciele” (którą możecie przeczytać tutaj)  – (obiecuję: nigdy więcej autoreklamy) wspomniałem o prawdopodobnie mojej ukochanej wytycznej dotyczącej pisania (autorstwa Faulknera):

„The only thing worth writing about is human heart at war with itself”.

I mało kto w świecie seriali rozumie to tak dobrze jak Phoebe (za chwilę do tego wrócę…)

Była też, uhm,  i druga impresja (o „Gorączce”) — w której pisałem, jak ważny jest ciekawie skonstruowany antagonista. I o tym, że ten naprawdę dobrze przemyślany musi kreatywnie testować słabe punkty/traumy naszego bohatera.

(Była też trzecia impresja, ale autentycznie nie mam pojęcia, czemu o niej wspominam: znajdziecie ją tutaj).

Łącząc wszystkie te rzeczy: skupmy się więc na postaciach – od tego w końcu jest ta seria… – z naciskiem na główną bohaterkę i antagonistę. Fleabag ma dwójkę „tradycyjnych” antagonistów: macochę (która manipuluje jego tatą i przypomina jej, jak bardzo tęskni za mamą) i przede wszystkim Martina, jej szwagra (który umiejętnie manipuluje jej siostrą – najbliższą osobą w życiu Fleabag). Oboje zasługują na osobny artykuł, bo są chodzącymi masterclassami jak pisać oryginalnie toksyczne postaci… ale, wiadomo, niedosyt jest lepszy od przesytu, więc dziś skupię się bardziej na Martinie.

Najpierw jednak, rzecz jasna: Fleabag. A zatem…trzydzieści kilka lat, straumatyzowana śmiercią ukochanej przyjaciółki, radzącą sobie z problemami przy pomocy cynizmu i niewłaściwych facetów. Prowadzi upadającą kawiarenkę, która – jak wspomniałem – każdego dnia przypomina jej o przyjaciółce. Pociechy nie znajduje też w życiu rodzinnym: ojciec i siostra coraz bardziej się od niej oddalają.

Rozumienie scenarzysty, kim jest jego bohaterka to jedno. Pokazanie jej cech, aspiracji i traum – to druga i dużo ciekawsza kwestia. Jak na przykład oryginalnie przekazać informację, że ktoś jest emocjonalnie zablokowany?

Wersja dla ubogich: można oczywiście włożyć to na przykład w usta żony, która narzeka, że jej gorsza połowa na „Kocham cię” – zawsze odpowiada biznesowym uściskiem dłoni. No dobra, zły przykład (niebawem sam to pewnie wykorzystam).

Ale…można też, bo ja wiem, pokazać jak oskarżony o takowe zablokowanie autentycznie ćwiczy przed lustrem jak być spontaniczny. Może też wpisuje w google: „Jak zmylić wszystkich, że nie jestem emocjonalnie zablokowany?”.

A można też – jak we Fleabag: „przebijając czwartą ścianę” – pozwolić, by opisywała się sama bohaterka. Tylko, by akurat ta technika fajnie wyszła…byłoby dobrze, gdybyście byli, you know, Phoebe.

Bardzo też pomaga jeśli to nie są tylko słowa – najlepiej  od razu być wrzuconym w świat bohaterki.

Jak więc wygląda pierwsza scena „Fleabag? Otóż jej ekspozycja polega na tym, że czeka na kochanka, który ją mega kręci (co pewnie znaczy, że jest totalnie popieprzony…i tak przecież jest).

W tej naszej pierwszej minucie znajomości z Fleabag – dostajemy bez ogródek wykład nowoczesnej kobiety jak kreować swój nonszalancki imidż…

Czekając na wspomnianego kochanka, Fleabag opowiada nam zatem o kreowaniu nonszalancji: celowo niedbały make-up, przesycony winem oddech (jakby właśnie wróciła z jakiejś imprezy, bo przecież ma inne opcje poza nim, o nią trzeba się starać…), zwichrzone z kreatywną niedbałością włosy – oczywiście jednak po prysznicu i depilacji w strategicznych rejonach.

Potem jest na bieżąco komentowana sekwencja seksu  – w tym analnego…i drodzy puryści erotyczni: ów za chwilę będzie dodatkowo sprytnie wykorzystany do puenty teasera. Bo po ironicznym skomentowaniu „szarmanckiego” zachowania facetów o poranku (którym się na wiele pozwoliło w nocy…) –  ten „cold open” / teaser kończy się refleksją głównej bohaterki, czy ma, uhm…duży odbyt…

Praktycznie w kolejnej scenie, w  autobusie – przeklinając samą siebie – daje telefon innemu facetowi (w scenariuszu uroczo nazwanym Bus Rodent/Gryzoń Autobusowy, który w ogóle jej się nie podoba – gigantyczne przednie zęby faktycznie upodobniają go do jakiegoś świstaka), ale przecież się nią zainteresował. Jej wcześniej wspomniane niskie poczucie wartości jest kluczowe w pierwszym sezonie – można by nawet powiedzieć, że jest ono drugim głównym antagonistą. Ze sceny z autobusowym świstakiem płynnie przechodzimy do…uhm, sceny masturbacji Fleabag. Ale spokojnie, by nie było wulgarnie – robi to oglądając przemówienie Obamy…I jest przyłapana przez swego – śpiącego obok – faceta (który – gdy ona twierdzi, że interesuje ją tylko problematyka przemówienia – zaczyna ją przepytywać z tego, co prezydent mówił).     

A skoro już Obama i seks: tu macie jeden z moich ulubionych skeczy (hej, ile razy mam wspominać, że to impresja):

A wracając. Jeśli ktoś się jeszcze nie zorientował:  ten serial – i jego bohaterka – nie mają problemu z pruderyjnością. Ani z seksem. No dobra, to drugie nie jest tak do końca prawdą – seks doprowadził tu do tragedii (wspominaliśmy już o tym).

Ale nawet bez tego całego backstory – coś jednak już wiemy o naszej bohaterce: hedonizmem i ironią wciąż próbuje coś załatać w swym życiu. Z energią godną lepszej sprawy…ale i tak trzeba to szanować. Chyba.  Bo przecież w drugim sezonie dojrzała od „muszę wykorzystać me wciąż młode ciało…” do „moje ciało jest moje, a nie jakichś toksycznych dupków zainteresowanych np seksem analnym. Zrobię więc w końcu coś zdrowego…- np wejdę w romans z księdzem”.

Taaak. To jest właśnie „Fleabag”. Ale ci, którzy widzieli drugi sezon wiedzą, że romantyczna relacja z księdzem ma sens. Przynajmniej na chwilę.

Wspomniałem wyżej o kilku technikach ekspozycji. I wszystkie mogą być rewelacyjne (zależnie od fantazji i talentu autorki/autora).  Ale żadna nie wybrzmi odpowiednio, jeśli nie zaprojektowaliśmy odpowiednio sieci postaci wokół naszej protagonistki.

Pisałem, że skupię się za chwilę na głównym antagoniście – ale znając główną postać, temat i koncept opowieści…i odnosząc się do rady Phoebe: fajnie przemyślana sieć niejednoznacznych postaci jest najzupełniej kluczowa.

Jak więc ją konstruować? Dwie kluczowe kwestie: ich funkcje i jakie cechy/problemy bohaterki odbijają w odniesieniu do tematu.  Mając jako punkt wyjścia kryzys wielkomiejskiej bohaterki powyżej 30 lat…która nie może znaleźć „normalnego” faceta – pomyślmy,  tak w ramach hipotetycznej gry, jak mógł przykładowo wyglądać proces twórczy Phoebe.

 

SIEĆ POSTACI:

SIOSTRA (CLAIRE)

Najważniejsza relacja tej opowieści. Moim skromnym zdaniem najlepiej zagrana (przez Sian Clifford) postać w „Fleabag” (co już co nieco znaczy: w tym serialu przecież nie ma nie-rewelacyjnych ról). Mamy wrażenie, że dosłownie w każdej sekundzie jej uważnie kreowany imidż chłodnej, kontrolującej emocje bizneswoman może się rozpaść – odsłaniając przepaść zagubienia, samotności i tęsknoty za kimś, przed kim nie musi niczego udawać (…i w najbardziej pozytywnym akcencie tego serialu: znajduje takiego kogoś – oczywiście Phoebe dała mu na imię Klare). Neurotyczna – acz świetnie zarabiająca – perfekcjonistka tkwiąca w toksycznym małżeństwie, która „radzi” sobie z problemami sprawdzając jak głęboko może je w sobie upchać*. Idealną manifestacją – bez podtekstów… – tego, jak dysfunkcyjne jest jej życie emocjonalne jest fakt, że jej nastoletni (tez zaburzony) pasierb regularnie pakuje się jej do wanny…całkiem pomysłowa wariacja (i baaardzo w stylu Phoebe) motywu dorastających dzieci, które wciąż boją się spać same, więc w nocy pakują się rodzicom do łóżka.

*Jak mówi w pilocie drugiego sezonu z entuzjazmem-przez-zaciśnięte-zęby – przestawiając swoje życie ostatnio: „Positive energy takes work. In the last six months I have excelled. I just take all the negative feelings and just bottle them and bury them. And they never come out.”

Kompilacja fajnie przedstawiająca dynamikę relacji sióstr i wspomnianą emocjonalną schizofrenię Claire:

FUNKCJA: anty-Fleabag w podejściu do emocji (Fleabag jest w końcu anarchistycznie emocjonalna i spontaniczna), komplikująca jej życie emocjonalne w chwili, gdy Fleabag najbardziej potrzebuje wsparcia. Ta skomplikowana relacja totalnie różnych sióstr jest chyba najważniejszym wątkiem łączącym oba sezony. Przez swe mega-zorganizowanie, Claire przypomina Fleabag o jej chaosie i każdej wtopie…nawet jeśli sama często zazdrości jej filozofii życia. I fakt, że – jak się okazuje – świadomie staje po stronie swego męża: łamie serce Fleabag w puencie pierwszego sezonu.

ODBICIE: trochę jak wyżej – jest przeciwieństwem Fleabag w podejściu do…w sumie wszystkiego. Ale w jakimś sensie – poza innymi kwestiami – może dać jej inspirację do ogarnięcia się (co ta ewidentnie robi między pierwszym i drugim sezonem). Owszem, jej podejście do życia i związków jest dalekie od zdrowego, ale…to jeszcze nie znaczy, że nie można się od niej czegoś nauczyć. Ich konflikt w puencie pierwszego sezonu – doprowadził w drugim sezonie do jednej z najbardziej budujących puent w historii wątków kolejnych sezonów.

 

TATA:

Zagubiony wdowiec, który kompletnie nie wie, jak sobie radzić (ani rozmawiać) z córkami po śmierci żony. Więc wysyła córkom zaproszenia na feministyczne wykłady albo daje im vouchery terapeutyczne…Stresując się w ich obecności, nie potrafi nawet skończyć żadnego zdania (rewelacyjny leitmotif dialogowy). Gdzieś w sieci znalazłem jak mógł wyglądać patent na jego postać: Hugh Grant z „Czterech wesel…”, 30 lat później – po śmierci Andie MacDowell.

FUNKCJA: urokliwie nieudolny katalizator do tego, by Fleabag – zamrożona w traumie po śmierci mamy ( i blokująca potencjał jego nowego, uhm, szczęścia) – poszła do przodu i w swoim życiu.  Tak jak Claire, w kluczowych momentach pierwszego sezonu odpycha swą emocjonalną córkę (kojarzącą się mu z zmarłą żoną – a żałoba musi się przecież kiedyś skończyć) dla stabilizacji i „ogarnięcia się”. Co ta zresztą czyni między sezonami.

ODBICIE: Jak wspomniałem, mamy tu „Father-figure”, który nie potrafi przy niej skończyć żadnego sensownego zdania (w którymś momencie Fleabag go błaga: „Tylko jedno pełne zdanie….”) i instynktownie ją odpycha, bo nie czuje się przy niej i jej anarchistycznej miłości do życia komfortowo. Tak jak i Claire: mówi jej to…że w pewnym sensie zazdrości jej tej ekscentrycznej spontaniczności i tego, że ta potrafi funkcjonować w totalnym chaosie (on by się rozpadł na kawałki). W pewnym sensie odbija jednak nieogarnięcie naszej Fleabag – i pewnie dlatego też tak kurczowo trzyma się Macochy, która mimo wszystko najwyraźniej zaspokaja jego potrzeby emocjonalne (ewidentnie mu też matkując…w końcu przejęła rolę mamy w tym domu). Tak jak Claire i Martin – i czasami Fleabag (choćby jej wątek żałosnego wracania do eks, z którym wprawdzie nie ma chemii, ale jest poczucie bezpieczeństwa) – boi się samotności.

 

MACOCHA:

Perfekcyjnie jadowity, makiaweliczny byt (zwłaszcza w wydaniu Olivii Coleman)…megazdolna studentka mamy Fleabag, która teraz jest jej macochą. I po mistrzowsku robi wszystko, by Fleabag nie mogła przestać myśleć o tym…

FUNKCJA: poboczna antagonistka – generująca komplikacje dla Fleabag w kontakcie z tatą (i z tym, że nasza bohaterka wciąż się nie pogodziła ze śmiercią mamy i oddalaniem się ojca). Z reguły w mega-kreatywny sposób. Czasem (?) wydaje się, że każda jej wypowiedź to dosłownie albo w podtekście sposób, by wielopoziomowo bawić się emocjami naszej bohaterki. Jak właśnie napisałem: przykładem jest właściwie każda jej wypowiedź, ale czytając jeszcze raz pilota drugiego sezonu – uśmiechnąłem się, gdy wspomniała o swojej artystycznej „sexhibition” w Japonii i skomplikowanym podejściu tej nacji do seksu („They have a deep interest in sex…it’s just hidden in the underbelly. It’s not allowed to the surface”). Wspominałem już o skomplikowanej roli (i konsekwencjach) seksu w życiu Fleabag?

ODBICIE: Być może symbolizuje tu fakt, że Fleabag mogłaby być bardziej racjonalna/wyrachowana w relacjach z facetami i ogólnie życiem? „Wyrachowana” brzmi nie najlepiej – chyba, że zaaplikujemy to do życia Fleabag.  Macocha aż za dobrze panuje nad swoim życiem – i wszystkim dookoła…jest kolejną postacią podkreślającą nieogarnięcie samej Fleabag. To jej totalne przeciwieństwo (o tym też za chwilę przy Martinie jako „shadow character”) – i w bardziej tradycyjnych narracjach mogłaby być paradoksalnym katalizatorem do refleksji na temat dojrzewania bohaterki.

 

KSIĄDZ:

Prawdopodobnie najbardziej przez widzów ukochana postać drugiego sezonu – grana przez niemożliwie uroczego Andrew Scotta (w necie nazywanego głównie „Hot priest”). Postać swoją drogą bardzo z bajki Phoebe: uosabiająca skomplikowany owoc zakazany, ale i całą masę sprzeczności: były dekadenthedonista z rodzicami alkoholikami (…na pytanie Macochy,czy odnieśli sukces jako prawnicy: „They were very successful alcoholics, yes!”) i wujkiem pedofilem (o czym radośnie napomyka w swym pierwszym odcinku), po – zgadujemy – masie związków, który teraz AUTENTYCZNIE szuka „czegoś więcej”.  I boi się, że urok naszej bohaterki – i lisy – mu wszystko popsują.  Jak bardzo jest dla Fleabag idealny – sprytnie podkreśla motyw, że jako jedyny słyszy, co ta mówi do kamery przy firmowym zabiegu „rozbijania czwartej sceny” (Phoebe ponoć zobaczyła w głowie drugi sezon, gdy wpadła na ten pomysł).

FUNKCJA: w komedii romantycznej tzw. love interest jest nader często też specyficznym głównym antagonistą…stojącym w końcu na drodze bohatera/bohaterki do miłości, której – mimo niezaprzeczalnej chemii – nie chce mu/jej zbyt łatwo oddać. To nie jest komedia romantyczna (moje ulubione gatunkowe określenie Fleabag to „melancholy comedy”), ale Ksiądz robi coś podobnego: przecież Fleabag w końcu spotkała swój ideał. Jego funkcją jest więc…łamanie serca naszej bohaterki, gdy już myślała, że ogarnęła swoje życie. A przy okazji jest jej paradoksalnym mentorem na drodze do harmonii.

ODBICIE: nasz Hot Priest jest czymś więcej niż ideałem – jest swoistym EX-FLEABAG. Jak wspomniałem w jego opisie: prawie na pewno miał równie jak ona burzliwe życie (i jeszcze bardziej popieprzoną rodzinę). Prawie na pewno też pakował się w masę toksycznych związków z jeszcze bardziej toksycznymi kobietami. I do czasu pływał w tej szarej strefie emocjonalnej jak ryba w wodzie: szukając siebie w hedonizmie i uzależniająco skomplikowanych relacjach.

Ta jego część wciąż istnieje. I przeraża go…zwłaszcza to, że – teraz kiedy już stworzył swój system i prostą filozofię funkcjonowania na tym świecie – owa część znów zaczyna się odzywać.  Przez Fleabag.

W przeciwieństwie do Macochy – jest też mądrym, nietoksycznym przykładem ogarnięcia. Nie mogę w tym miejscu uwierzyć, że jako fanatyczny anty-klerykał właśnie napisałem to o księdzu…Z drugiej strony, tak opisuje swoją wizję tego powołania: „I talk and drink and laugh and give them Bibles, and hope they eventually leave me alone.” Wciąż lubi alkohol, przeklinanie…i gdy na kościelnym festynie były facet Fleabag chwali się nowonarodzonym dzieckiem (znów fajny szczególik tematyczny: jej eks już przeszedł do kolejnego etapu w swym życiu) – ksiądz ucieka od wzięcia niemowlęcia na ręce i jakiegoś zwyczajowego, pieszczotliwego powitania z miliona podobnych scen. Zamiast tego, robiąc unik, mówi: „Sorry, nie umiem rozmawiać z dziećmi…”

Hot Priest jest więc odbiciem Fleabag, które – nie tracąc uroku – znalazło spokój ducha i harmonię…możliwe, że zapowiadając podobną harmonię u Fleabag.  (Phoebe kategorycznie stwierdziła, że do świata Fleabag już nie wróci – ale oddałbym jakąś nerkę za trzeci sezon z Fleabag w seminarium dla zakonnic).

 

MARTIN (SZWAGIER):

Wiecznie chorobliwie uśmiechnięty, toksyczny mąż siostry Fleabag – z dysfunkcyjnym synem, który jest symboliczną emanacją jego dysfunkcji. I który to syn, przezwyciężając swój autyzm (?), mówi Fleabag, by zabrała siostrę od jego taty…Handluje dziełami sztuki, ogląda dużo porno i ostatnio udaje, że pije sok zamiast wina.

FUNKCJA: główny – poza demonami Fleabag… – antagonista i komplikacja tej historii. Cudownie prowokujący, neurotyczny manipulator. W puencie pierwszego sezonu przerwał relację między siostrami….choć i to okazuje się nie tak znów proste (taki świat). Alkoholik, który swoją toksyczność i niepewność życiową kompensuje praniem mózgu swej żonie (której kurczowo się trzyma – ciągnąć ją na emocjonalne dno).

ODBICIE: u Campbella jest jeden z moich ulubionych terminów story-tellingowych: „shadow character”.  W skrócie: postać, która jest mrocznym odbiciem wad naszego protagonisty. Ale która też często (patrz: „Tootsie” i postać reżysera) pomaga jej/mu zrozumieć, gdzie błądzi.

Martin jest zatem bardziej toksyczną, ale równie niezrównoważoną wersją Fleabag – w walce o duszę jej siostry. Tak jak w przypadku Macochy: praktycznie każda jego kwestia jest pomyślana jako szpila wbijana Fleabag. W przeciwieństwie do Macochy jednak często robi to dosłownie – tak jak prowokuje ją podczas kolacji rodzinnej. Ich antagonizm w rywalizacji o Claire jest też zwerbalizowany

Jak wzruszająco podsumowuje sam siebie podczas kulminacji tejże rywalizacji: „Nie jestem złą osobą. Mam tylko złą osobowość”.

Martin jest smutnym kłębkiem niepewności, kompleksów emocjonalnych i samotności. I wracając do Campbella: odzwierciedla kim mogłaby się stać zgorzkniała Fleabag, gdyby przestała kochać życie i ludzi – i do odpychania samotności została jej tylko manipulacja.

 

Refleksja nr 3:  W każdej scenie powinny się zawsze dziać. przynajmniej trzy rzeczy na raz 

Wiadomo, co mówi elementarz scenopisarski: dobra scena powinna mieć konflikt, popychać akcję do przodu – i przy okazji: ciekawie odkrywać niuanse postaci…też przez wielopoziomowy podtekst w dialogach.

Jeśli w operze mydlanej Fernanda mówi Carlosowi, że go kocha, ale ma problem, że ten sypia z wszystkimi jej siostrami – nie wspominając o ojcu i matce – to zapominając o podtekście scena ta prawdopodobnie wyglądałaby tak:

 

Phoebe może i wykorzystałaby niektóre z powyższych rzeczy, ale też subtelnie pobawiła się nieporozumieniami, niezręcznością i demonami Fernandy – stawiając też na głowie stereotypy z brazylijskich oper mydlanych.  Carlos mógłby się okazać zmęczonym swym imidżem latynoskiego macho nadwrażliwcem, który dla reputacji „na mieście” musi sypiać ze wszystkim co się rusza – a tak naprawdę nienawidzi seksu i od Viagry ma już halucynacje z gadającym Jezusem z Rio.

To, co dzieje się na meczu też pewnie byłoby jakimś poziomem/komentarzem ich rozmowy. I by odejść od przerysowań parodii: zakorzeniłaby wszystko w bardzo ludzkich, trywialnych szczególikach.

Ale dość gdybania – zobaczmy, co dokładnie powiedziała Phoebe na ten temat:

I always think there should be at least three things going on in one scene at the same time. I think every actor should know that there are three things this person is dealing with, and usually its like theyre having to eat lunch, or theyre having to deal with a really hot room. Its something like that… When there are three things going on at the same time, at minimum, I think you instantly have reality”.

 Jest w tym serialu cała masa przykładów, by to oddać, ale…być może mój ulubiony pojawia się w  mym ukochanym odcinku Fleabag (4 odcinek drugiego sezonu). W tym retrospekcyjnym odcinku o pogrzebie mamy Fleabag, Phoebe magicznie łączy tęsknotę swej bohaterki za mamą z tęsknotą za Boo. A przy okazji (bo tutaj nic nie jest jednoznaczne): mamy też motyw niestosownie idealnych włosów Fleabag (mimo, że próbowała wyglądać kiepsko), które krytykuje jej siostra…a wszyscy składający jej kondolencje komicznie komplementują.

Ta mistrzowska sekwencja jest wprowadzona rozmową z księdzem o wierze w „coś więcej” – gdy Fleabag mówi coś, co ciekawie podsumowuje potrzebę cynizmu w jej życiu: bycie optymistką po prostu zabrałoby jej zbroję osłaniającą przed światem:

 

 

Równie ciekawą auto-obserwację – i jeszcze bardziej ironiczną ma dosłownie w kolejnej scenie: przewrotnej gry wstępnej, gdy Ksiądz zabiera ją na medytacyjne spotkanie kwakrów, na którym trzeba milczeć…chyba, że ma się jakieś objawienie:

Ale miało być o sekwencji pogrzebowej, która – w retrospekcji, gdy dziś samotna Fleabag klęczy w kościele…czekając na jakąś formę ulgi, która nie nadchodzi  – łączy tęsknotę za mamą i za Boo. Rozmowa z tą drugą po pogrzebie tej pierwszej to jeden z najpiękniejszych (i w ten Phoebe-like sposób: jednocześnie zabawnych), bosko zagranych scen o przyjaźni, jakie znam:

A zatem:  wracając do zasady „przynajmniej trzy rzeczy na raz”: wyżej wspomniana sekwencja retrospekcyjna (z reguły odradzana świeżo upieczonym scenarzystom) tutaj posłużyła do pokazania tęsknoty – wymieszanej z poczuciem winy. I pożądaniem. Bo jakaś część Fleabag przyszła do kościoła naszego Księdza z niekoniecznie czystymi myślami…a za chwilę prawie te myśli skonsumuje podczas kolejnego przykładu przewrotnej gry wstępnej: zabawnej spowiedzi w konfesjonale (oboje mają tam drinki: drogi Kościele Katolicki, ucz się) – podczas której Fleabag ma retrospekcyjne przebłyski Boo. Bo przecież w tym momencie splatają się najważniejsze momenty jej życia. Tak jak – w teorii – powinna wyglądać spowiedź…

 

CODA:

Napomknąłem gdzieś, że moim marzeniem jest, by trzeci sezon Fleabag – którego nie będzie… – toczył się przynajmniej częściowo w seminarium dla zakonnic. Ale jeśli sama Phoebe woli nas zostawić z poczuciem niedosytu (i np dalej poprawiać dialogi w kolejnych Bondach) – co gdyby kolejną inkarnacją Fleabag był facet?

Wspominałem, że Hot Priest jest dla mnie swoistym ex-Fleabag.  Co więc gdyby wziąć na celownik kogoś, kto swym stanem emocjonalnym teraz najbardziej przypomina samą Fleabag z końca pierwszego sezonu? Kogoś toksycznego, przeraźliwie samotnego i zagubionego? Niekoniecznie złego – po prostu ze złą osobowością? Już chyba wiecie kogo chciałbym zobaczyć jako kolejną/kolejnego Fleabag: Martina jako swoistą eksplorację toksycznego męskiego zagubienia w świecie, który już dawno prześcignął facetów.

Spróbujmy więc – przynajmniej w mikro-skali – zastosować powyższe refleksje na bazie rad Phoebe do napisania pierwszej sceny trzeciego sezonu.  Ponieważ sama Phoebe uwielbia symetrie – wypadałoby zacząć od przewrotnego odbicia pierwszej sceny pierwszego sezonu:

 

W ramach cyklu „Bohater większy niż film” do tej pory ukazały się następujące artykuły:

Jak zepsuć pierwszą randkę w pięciu prostych lekcjach, czyli szarlotka z „Jabłek Adama”

Osiem scen samotności, czyli przypadek „Gorączki”

„Boże ciało”: Bohater większy niż film

 

O Autorze:

Bartek Pietryka – Wykładowca filologii angielskiej, tłumacz i scenarzysta…niekoniecznie w tej kolejności. Kilkukrotny finalista oraz półfinalista głównych ogólnopolskich konkursów scenopisarskich – Script Pro, Script Wars, Script Up oraz Trzy Korony (w tym wyróżnienie specjalne w 2015). Absolwent kursu “Serial Premium”(edycja 2018) organizowanego przez StoryLab i prowadzonego przez Macieja Kubickiego. Współautor scenariusza etiudy “Mów do mnie”(“Silent song”) w reżyserii Dóry László-Gulyás i scenarzysta kilku wideoklipów (w tym dla Tabu i Zeusa). Autor dwóch projektów zakwalifikowanych do drugiego etapu w Cyfrowej Strefie Twórców (w tym jedna opcja dla TFP i development dla TFP / Polsatu) oraz innych dwóch zakwalifikowanych na pitchingi podczas Kameralnego Lata (2018 i 2019). Zaproszony na konsultacje scenopisarskie w ramach festiwalu Off Camera 2019. Uczestnik programów TVN Discovery Talents i Canal+Series Lab. Scenarzysta i Script Doctor w Studio PRL.